10 kwietnia 2010 roku doszło do katastrofy samolotu Tu-154M w Smoleńsku, w której zginął prezydent Lech Kaczyński oraz wielu ważnych urzędników. Dziennikarz PAP, Krzysztof Strzępka, wspomina trudne chwile spędzone w Moskwie, gdzie musiał rozmawiać z rodzinami ofiar. Strzępka, który miał relacjonować uroczystości katyńskie, był jednym z dziennikarzy, którzy polecieli do Smoleńska osobnym samolotem.
15. rocznica katastrofy smoleńskiej. „Pierwszy raz nie leciałem z prezydentem”
Prezydent Lech Kaczyński zorganizował również wizytę rodzin osób pomordowanych i pochowanych w Katyniu, co mnie na dobrą sprawę uratowało, ponieważ to był pierwszy raz w trakcie mojej wieloletniej pracy w obsłudze prezydenta, kiedy nie leciałem w tym samym samolocie co prezydent – opowiada były dziennikarz PAP
Do lądowania samolotu Jak-40 z polskimi dziennikarzami na lotnisku Smoleńsk-Północny doszło o godzinie 7:17 czasu polskiego (godzina 8:17 czasu lokalnego). Już wtedy warunki atmosferyczne na lotnisku były bardzo trudne.
Pamiętam bardzo dokładnie, że widziałem, że schodziliśmy do lądowania bardzo ostro. Nie było widać pasa, było tylko „mleko” za szybą. Dosłownie w ostatniej chwili mgła zniknęła tuż nad ziemią i pilotowi udało się posadzić maszynę. Jako pasażer nie widziałem żadnego momentu zawahania – powiedział Strzępka
Po wylądowaniu grupa polskich dziennikarzy nie czekała na lotnisku na przylot maszyny z prezydentem i delegacją. Zostali zawiezieni na oddalony o około 20-30 minut jazdy samochodem Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu.
Strzępka: było widać dosyć szybko zmianę atmosfery na cmentarzu
Do katastrofy Tu-154M doszło o godz. 8.41 czasu polskiego, choć tego dnia służby podawały jeszcze błędną godzinę – 8.56. Jako pierwszy informację o katastrofie podał Wiktor Bater, wtedy korespondent Polsatu News w Moskwie. Jak opowiadał potem w rozmowie z branżowym miesięcznikiem „Press”, w lesie katyńskim odebrał telefon od informatora, który był w grupie dyplomatów czekających na prezydenta L. Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku. Bater opowiadał, że potwierdził tę informację u funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu, następnie zadzwonił do swojej redakcji.
Mnie się wydaje, że pierwsza wiadomość, jaką miałem, to ktoś do mnie z redakcji zadzwonił i powiedział, że chyba coś nie tak jest z samolotem, że coś Polsat podaje, żebym spróbował się czegoś dowiedzieć. Złapałem za telefon i próbowałem się gdzieś tam dodzwonić, ale też było widać dosyć szybko zmianę atmosfery na cmentarzu. Ludzie zaczynali pytać jeden drugiego. Zdaje się, że wszyscy dostali tę samą informację. Najpierw, że problemy przy lądowaniu, potem, że samolot płonie. Mnie się wydaje, że to była kwestia minut – mówił Krzysztof Strzępka
Dziennikarz próbował uzyskać informacje od osób z otoczenia prezydenta L. Kaczyńskiego.
Duża część ludzi, moich kontaktów z Kancelarii Prezydenta, była na pokładzie tupolewa. Próbowałem do nich dzwonić, ale połączenie nie było możliwe – opowiadał dziennikarz
Informację o katastrofie w rozmowie z PAP potwierdził rzecznik MSZ Piotr Paszkowski (zmarł w 2019 r.).
Zajmowałem się wtedy sprawami zagranicznymi i Piotr Paszkowski był moim naturalnym kontaktem. Podyktowałem pilną – wspominał Strzępka
Krzysztof Strzępka wspomina po latach:
To był dla mnie szok, jak usłyszałem od niego, że samolot się rozbił. On nie powiedział, co dokładnie się stało, natomiast jeżeli ktoś informuje cię, że samolot się rozbił, podchodząc do lądowania, a wcześniej telewizja podaje, że na lotnisku samolot płonie, to ty wiesz, że jest bardzo źle
Katastrofa w Smoleńsku. „Tam mój prezydent leży, wpuście nas”
Bezpośrednio po tym – opowiadał Strzępka – „wszyscy się rzuciliśmy i czym się tylko dało pojechaliśmy na lotnisko” w Smoleńsku.
Pamiętam, że na lotnisku był absolutny chaos. Podjechaliśmy tam kilkanaście minut po tym, jak odjechaliśmy spod cmentarza. Wiadomo, że fotoreporterzy i operatorzy chcą podejść jak najbliżej wraku, żeby mieć jakiś obrazek. W związku z tym tam była absolutnie fizyczna batalia z przedstawicielami rosyjskich służb o to, żeby podejść bliżej. Ja też rozumiem ich podejście, że oni nie chcieli nas wpuścić nikogo postronnego, bo to ostatecznie teren katastrofy, ale dziennikarze byli bardzo mocno rozemocjonowani. Nie pamiętam, kto krzyczał, ale na pewno krzyczano 'tam mój prezydent leży, wpuście nas’. Doszło wręcz do szarpaniny – opowiadał dziennikarz
15. rocznica katastrofy smoleńskiej. Najtrudniejsze rozmowy
Strzępka mówił, że dziennikarze w Smoleńsku, a potem w Moskwie, choć na co dzień pracują w konkurencyjnych redakcjach, to wtedy raczej ze sobą współpracowali. Tak było w Moskwie, dokąd do prosektorium przywożono ciała znalezione na miejscu katastrofy.
Przed budynkiem od 11 kwietnia czekała grupa dziennikarzy z Polski, w tym Krzysztof Strzępka z PAP, który nad ranem przyjechał ze Smoleńska pociągiem wraz z fotoreporterem PAP Jackiem Turczykiem.
Strzępka zapamiętał pracę w Moskwie jako najtrudniejszy moment. Przed budynkiem prosektorium dziennikarze rozmawiali nie tylko z przedstawicielami polskiego rządu, ale i z członkami rodzin ofiar.
Przedstawiciele polskich władz wychodzili raz na jakiś czas i przekazywali informacje. Oni są profesjonalistami i rzeczowo informowali, czego się dowiedzieli i jak wygląda sytuacja. Oprócz tego, i to było najtrudniejsze, przyjeżdżały tam też rodziny. Psychologicznie trudną sytuacją dla dziennikarza jest to, żeby spróbować podjąć w bardzo delikatny sposób rozmowę z rodziną. Z jednej strony ignorowanie ich też jest niefajne, bo ludzie przyjechali i może chcą się podzielić ze światem tym, co teraz czują. My jesteśmy tam po to, żeby im to umożliwić. Ale z drugiej strony podchodzenie do kogoś, kto być może absolutnie nie chce z nikim rozmawiać, bo jest w rozpaczy, bo stracił kogoś bliskiego, to nie wiem, czy w całym moim dziennikarskim życiu byłem w trudniejszej sytuacji. Na szczęście nie byłem tam sam, była tam większa grupa dziennikarzy. Próbowaliśmy znaleźć złoty środek i wyczytać z zachowań niewerbalnych, czy ktoś chciałby z nami porozmawiać, czy nie. Nie było tam żadnego uganiania się za tymi ludźmi i naciskania ich, żeby porozmawiali – mówił Strzępka
Rosjanie namawiali grupę dziennikarzy, aby jeszcze tego samego dnia odlecieli do Polski
Krzysztof Strzępka wspomina, że Rosjanie namawiali grupę dziennikarzy, aby jeszcze tego samego dnia odlecieli do Polski tym samym samolotem. Prawie wszyscy zdecydowali się jednak zostać na miejscu i relacjonować wydarzenia.
Strzępka 10 kwietnia w Smoleńsku pracował do późnej nocy. Gdy poszedł do hotelu w pobliżu lotniska Siewiernyj, nie było już wolnych pokoi, a baza noclegowa w mieście nie była wtedy rozbudowana. Próbował spędzić noc w hallu, w końcu jego i Turczyka przygarnęli jacyś inni dziennikarze. W swoim pokoju pozwolili reporterom PAP spać na podłodze.
Krzysztof Strzępka powiedział, że z Moskwy do Warszawy wrócił dopiero po kilku dniach. Nie obyło się bez nerwowego oczekiwania na lotnisku, bo wiza, którą otrzymał, żeby relacjonować uroczystość w Katyniu, już wygasła.
Na lotnisku w Moskwie byłem już niestety sam. Mimo zapewnień były brwi podnoszone dosyć wysoko do góry, jak widzieli mój paszport z tak długo przekroczoną wizą. Dość długo to trwało, ktoś w pewnym momencie zabrał mój paszport i zniknął, co mnie trochę zaniepokoiło, ale trzeba pamiętać, że to była inna Rosja i że nie bałem się, że mnie ktoś zaraz aresztuje. Ostatecznie przedłużyli mi wizę tuż przed wylotem i już z odpowiednimi pieczątkami wróciłem do kraju – powiedział
Wspomina, że dopiero po powrocie do kraju po raz pierwszy się wzruszył, gdy oglądał w telewizji reportaże wspomnieniowe o ofiarach katastrofy smoleńskiej.
Moi rodzice, zwłaszcza mój tata prawie umarł na zawał, gdy po raz pierwszy usłyszał o katastrofie w Smoleńsku – powiedział Krzysztof Strzępka
Dodał też, że wysłał żonie krótką wiadomość tekstową, że wszystko z nim w porządku.
Krzysztof Strzępka pracował w Polskiej Agencji Prasowej od 2006 do 2020 roku. Ostatnie siedem lat spędził na placówce w Brukseli.
źródło: PAP